Teoria opanowywania trwogi
Dzisiaj o książce Tomasza Organka. Nie ukrywam, myślałam, że to kolejny zbiór przemyśleń celebryty, który, skoro był przy głosie, to się wypowiedział. Piszę to z przekąsem, ale muszę przyznać, że czasem wychodzą z tego ciekawe rzeczy, jak choćby świetna książka Kasi Nosowskiej, podobno na dniach ma ukazać się kolejna, więc już przebieram nóżkami. „Teoria opanowywania trwogi” – bo taki tytuł nosi książka Organka – to jednak zupełnie inny rodzaj pisarstwa, po prostu prawdziwa powieść.
Teoria opanowywania trwogi jest koncepcją psychologiczną, której twórcy zakładają, że człowiekowi przez całe życie towarzyszy lęk przed nieuchronnością śmierci. Obronę przeciw temu strachowi mają stanowić: światopogląd – uporządkowana koncepcja rzeczywistości, która zawiera w sobie obietnicę dosłownej lub symbolicznej nieśmiertelności – i samoocena – widzenie siebie jako członka sensownie skonstruowanego wszechświata. Jakby to powiedzieć, cała powieść jest absolutnym zaprzeczeniem tej teorii. To znaczy, bohaterowie poszukują może jakiegoś sensu i pasującego do nich światopoglądu, ale nic z tego nie wychodzi.
„Wola życia jest zdumiewająca, choć nie do końca wiadomo, co z nią zrobić. Robaczek, gdy wpada na dno rowu, dobędzie wszystkich sił, by się z niego wydostać. Tyle że, jak się już z niego wydostanie, znowu zaczyna bezradnie chodzić w kółko”.
W jednej z recenzji przeczytałam, że tę prozę czyta się mozolnie. Czy ja wiem? Nie bardziej niż „Ślepnąc od świateł” Jakuba Żulczyka, który ma być, zdaniem krytyka, wzorem pisarza. Moim zdaniem warto przebrnąć przez pewną zawiłość zdań w „Teorii...”, żeby wyłowić naprawdę ciekawe przemyślenia, a czasem po prostu zdrowo się uśmiać.
„Łączyły nas głównie nieskładne wyznania o brzasku, podsycone alkoholem wspomnienia fin de siecle oraz, najczęściej, typowe dla późnego plejstocenu dwu-, trzyuderzeniowe struktury fonetyczne w rodzaju:
– co tam?
– hipopotam”.
Bohaterowie powieści są w pewnym sensie zawieszeni, nieustaleni, nieustabilizowani. I nie chodzi tu tylko o bezpieczną przystań w ramionach drugiej osoby, dom dzieci i takie tam, choć może to właśnie stereotypowe wyznaczniki tzw. ustatkowania. Oni wciąż są w przelocie, ciągle się tylko do kogoś niezobowiązująco dosiadają, a potem muszą już iść. Dokąd? Za czym? Trudno stwierdzić. Wracając do stabilizacji życiowej, trzeba stwierdzić, że członkowie rodzin przedstawionych w książce nie stanowią dla siebie żadnego oparcia ani zakotwiczenia. Ukazuje się tu patologiczne, chore i wynaturzone komórki społeczne.
„Poznajesz mnie, mamo? Czy może jednak lepiej nie? Po to spierdoliłaś w tę swoją niepamięć, w tego całego alzheimera, żeby zapomnieć na starość, że umierasz od nieszczęścia, na które się ze strachu zgodziłaś? (…)
A ty, co się tak patrzysz, ojciec? (…) Przecież ten cały strach się bierze z pamięci, z doświadczenia, a jak ona niczego nie pamięta, to nie będzie się ciebie w ogóle bała”.
Nie będę Was oszukiwać, to książka dość smutna, ale miejscami jednak zabawna, największą zaś jej wartość stanowi narracja prowadzona w błyskotliwy i ironiczny sposób. Nie brak w niej ciekawych spostrzeżeń, które nierzadko każą się na chwilę zatrzymać i przemyśleć parę spraw. Rozbudowane porównania czasem są przejawem poczucia humoru autora, a czasem zmuszają do refleksji, w obu jednak sytuacjach ubarwiają lekturę.
Z ważniejszych poruszonych kwestii – zostało tu raz na zawsze wyjaśnione zagadnienie gadatliwości niektórych (zwykle kobiet) i małomówności innych (zwykle mężczyzn).
„...to całe gadanie jest przereklamowane, aż tak wiele znowu z niego nie wynika. (…) Człowiek albo coś wie, albo ciągle ustala i paple, paple, a świat i tak żyje, jak chce, i nic z tego paplania nie ma. To już lepiej nic nie mówić i się nie ośmieszać”.
Zawsze staram się dość ogólnikowo opowiedzieć treść, czy to filmu, czy książki, żeby za wiele Wam nie zdradzać, bo po co czytać lub oglądać coś, co znamy i co już nas za bardzo nie zaskoczy? Ale fabułę zarysuję. Dwójka ludzi (mężczyzna i kobieta) spotyka się przypadkowo po latach, by odbyć, właściwie niezamierzoną i niezaplanowaną, wspólną podróż. Droga z dużego miasta, do którego każde z nich przyjechało swego czasu na studia, do małej miejscowości, gdzie ma się odbyć pogrzeb ojca głównej bohaterki, obfituje w przygody. Pojawia się nawet wątek gangsterski czy też kryminalny – nazwijcie to, jak chcecie. Najważniejsze jest jednak to, że podczas tej naprawdę długiej jazdy samochodem poznajemy bohaterów, ich życie i relacje, które ich łączyły. A może łączą do dziś?
Hipsterskie knajpy, plotkarski portal internetowy, drogie samochody i wyjazdy na Bali, a w tym wszystkim ludzka nędza, smutek, choroba i osamotnienie. Może można by oswoić ten lęk przed śmiercią, gdyby ją jakoś porządnie zaplanować: dostojne odchodzenie na łonie natury po szczęśliwym i spełnionym życiu. Niestety, reklama batonika Mars kończy się inaczej. O co chodzi? Przeczytajcie, to się dowiecie.



Komentarze
Prześlij komentarz