"Tańczcie, tańczcie, inaczej jesteśmy zgubieni"
fot. Gerd Altmann z Pixaby
„Brnąłem do ciebie, maju, przez mrozy i biele, przez śnieżyce i zaspy, i lute zawieje” – tak mi się przypomniało, bo maj się zaczął, a ja tak samo brnęłam do tego filmu, o którym chcę Wam dzisiaj opowiedzieć. Chyba z dziewięć lat stał na półce. Cieszę się, że przyszła na niego pora, bo to zupełnie niezwykły obraz. Tak jak niezwykła jest jego bohaterka i zjawisko, którego jest autorką. Mowa tu o Pinie Bausch – niemieckiej tancerce i choreografce, która stworzyła swoją własną, niepowtarzalną wersję teatru tańca. W hołdzie tej artystce nakręcono zaś film pt. „Pina”, do obejrzenia którego chciałabym Was dzisiaj zachęcić.
Wystraszyłam się już na samym początku, bo Pina powiedziała: „Nawet kiedy używam słów, nie chodzi o same słowa, ale o wywołanie określonego wrażenia. I wtedy właśnie zaczyna się taniec”. Jak to? Czyli słowa zawiodły? Mój ukochany żywioł, moje główne narzędzie nie przyda mi się do odbioru tego filmu i spektakli Piny? Tak, słowa zawodzą, nieraz i mnie samą. Ale na szczęście jest jeszcze taniec, jest jeszcze ciało. Film składa się z fragmentów spektakli zarejestrowanych przez reżysera Wima Wendersa oraz etiud tanecznych wykonanych przez tancerzy z zespołu Piny. Tańczą oni na ulicach niemieckiego Wuppertalu. Są jeszcze wypowiedzi aktorów o Pinie, ale w całym filmie pada bardzo niewiele słów. Niektórzy pojawią się przed kamerą, ale nie mówią nic, patrzymy tylko na ich twarze, tak wymowne w ciszy.
Oprócz tego, że bałam się braku słów, tego, że nie zrozumiem, o czym to jest, to jeszcze obawiałam się brzydoty. Trochę potwierdził ten mój lęk fragment spektaklu pt. „Święto wiosny”. Wszyscy tańczą po kostki w czarnej ziemi rozrzuconej po scenie, tarzają się w tym, ziemia miesza się z ich potem. Nie wygląda to zbyt estetycznie, ale jest tak niezwykłe i dramatyczne w połączeniu ze wszystkim, co dzieje się na scenie, że w ogóle mi to nie przeszkadzało. No i nie brakuje piękna, chociażby w ruchach tancerzy. W innych przedstawieniach pojawiają się też różne ładne akcesoria: stroje czy buty na wysokim obcasie. Ich użycie jest idealnie wyważone. Zachwycają piękne kobiety z rozpuszczonymi włosami i taniec, który jest wspaniały, straszny, dziki, dramatyczny. Okazało się, że wcale nie potrzebuję wiedzieć, o czym dokładnie opowiada się w spektaklu. Czasem snułam jakąś myśl, interpretowałam niektóre sceny, zaraz o nich napiszę. Czasem jednak wystarczyło mi piękno, wzruszenie, które płynęło z samych emocji przekazywanych za pomocą ciała – ekspresja, która omija całą warstwę racjonalną i uderza głębiej.
Teraz kilka moich przemyśleń, które wysnułam z fragmentów spektakli Piny, tych które pojawiły się w filmie. Obejrzałam też w całości sztukę pt. „Café Müller”, kilka przemyśleń dotyczy więc scen niezawartych w filmie, ale rzucających, mam nadzieję, światło na twórczość niemieckiej choreografki. „Café Müller” to przedstawienie, w którym większość tancerzy porusza się z zamkniętymi oczami po scenie pełnej krzeseł. Jedna osoba, która ma otwarte oczy, stara się torować drogę pozostałym. Jest to zupełnie niezwykłe, zwłaszcza w relacji kobiety i mężczyzny, próba usunięcia z czyjejś drogi wszystkich przeszkód oczywiście nie może się udać. Często ulegamy złudzeniu, że jest to możliwe, czy to w związku, czy w relacji rodzic-dziecko. Wszystkie sceny z odsuwaniem krzeseł z drogi pokazują, jak jest to nerwowe, czasochłonne, pełne poświęcenia, a jednak bezsensowne. W „Café Müller” jest też scena, w której kobieta i mężczyzna padają sobie w ramiona, wtedy podchodzi inny mężczyzna i ustawia tę parę – łączy im usta, a potem umieszcza kobietę na rękach mężczyzny, ale ona się wyślizguje i spada na podłogę, wstaje, pada mu w ramiona, znów podchodzi drugi mężczyzna i wszystko zaczyna się od nowa. Schemat powtarza się wiele razy, aż w końcu drugi mężczyzna już nie podchodzi, para tańczy swój szalonych układ coraz szybciej i szybciej, choć już nikt jej do tego nie zmusza. Tak właśnie działamy, można na to popatrzeć nawet jak na dzieło stworzenia, że ktoś nas nakręcił, ustawił w tym świecie, dał instynkt, który każe nam działać tak, a nie inaczej. Można na to popatrzeć jak na przymus społeczny, konwenans narzucony nam przez świat, począwszy od wszelkich wzorców kulturowych, a skończywszy na mrówczej pracy, korporacjach, mechaniczności działań. Wreszcie ustawiają nas rodzice, opiekunowie, partnerzy życiowi. Często nawet wiele lat po ich odejściu, robimy wszystko tak, jak nas nauczyli, zastanawiamy się, czy byliby z nas zadowoleni. Jeszcze refleksja na temat tego, że kobieta za każdym razem spada na podłogę. Nie da się udźwignąć kogoś z całym ciężarem jego doświadczeń. Czasem próbujemy to zrobić, pomóc komuś w sprawach, w których tylko on sam może sobie pomóc, czasem odwrotnie – żądamy pomocy w kwestiach, w których możemy pomóc sobie tylko my sami. Ostatnie, o czym opowiem z „Café Müller”, to postać kobiety, która przez cały niemal spektakl drepcze w butach na obcasach. Porusza się bezładnym truchtem zaaferowana, choć nie uczestniczy w żadnym ze zdarzeń, które rozgrywają się na scenie. Ileż jest takich osób, goniących w piętkę, którym wydaje się, że wciąż są czymś zajęte, ludzi mieszających się w nie swoje sprawy? Zawsze obecni z dobrą radą i stukotem butów, z którymi pchają się w nasze życie.
Dość już o „Café Müller”. Jeszcze klika słów na temat etiud wykonywanych w różnych punktach miasta – urywki te są niewątpliwie ogromnym atutem filmu, tworzą niebywały klimat spójny z fragmentami sztuk Piny. Mnie urzekła scena, w której kobieta rzuca się w tył z pełnym zaufaniem, że zostanie złapana przez partnera, partner oczywiście ją łapie. Istotne jest jednak to, że etiuda została wykonana na schodach. Na kolejnych stopniach tancerze powtarzają te same działania, jakby sprawdzali funkcjonowanie zaufania na kolejnych etapach swojego życia, na wzniesieniach kolejnych trudności.
Jeszcze tylko napiszę o żywiołach. Jeden z tancerzy mówi, że Pina uwielbiała żywioły, na scenie w spektaklach pojawiają się ziemia, woda, skały. Trzeba tańczyć przeciw nim, przez nie i po nich. Rzeczywiście, przenosi to przedstawienia choreografki w zupełnie inny wymiar. Sceny ze sztuki „Vollmond”, gdzie tancerze poruszają się po scenie zalanej wodą, po prostu zapierają dech w piersiach. Woda leci z góry, tancerze oblewają wiadrami umieszczoną na deskach teatru ogromną skałę. Wszystko to jest po prostu przepiękne i niezwykle poruszające.
fot. ze strony theglobeandmail.com
Ciężko mi się pisze ten tekst, bo próbuję opowiedzieć o czymś, czego tak naprawdę nie da się nazwać słowami. Miał być tekst o filmie, a wyszedł bardziej o spektaklach Piny. One to jednak są główną treścią filmu, a największą siłę znakomitego reżysera stanowi umiejętność oddania klimatu, który tworzyła choreografka, udaje mu się to w całym filmie, nie tylko we fragmentach przedstawień. Piszę też z perspektywy nowicjusza, osoby, która z twórczością Piny spotkała się po raz pierwszy. Stąd moje niefachowe podejście, uwagi, które zapewne zgorszą teatrologów. Ma to jednak swoje plusy właśnie dla laików. Chciałam zachęcić do obejrzenia tego filmu wszystkich, którzy podchodzą ostrożnie do dziwnych zjawisk w sztuce, boją się nie rozumieć. Warto czasem nie rozumieć, żeby poczuć, a prawdziwa sztuka zawsze się obroni, niezależnie od formy, w jakiej jest podana i poruszy do głębi.




Komentarze
Prześlij komentarz