„Statek wewnątrz butelki nigdy nie utonie”


   fot. WantoniaShoot z Pixaby



Podczas kwarantanny uświadomiłam sobie, że w sumie lubię siedzieć w domu. Zawsze mnie gdzieś gnało, uwielbiałam wychodzić do knajpek, spotykać się ze znajomymi, nawet wyjścia z dzieckiem na plac zabaw, choć nie były moim ulubionym punktem programu, to jednak jakoś organizowały dzień. Lubiłam wychodzić, jeść poza domem, chodzić do kina i na koncerty, ponieważ w dzieciństwie tego nie miałam. Powodów było wiele, ale główny był taki, że mój tata jest domatorem, ewentualnie człowiekiem lasu, spędzenie z nim wspólnej soboty czy niedzieli na mieście raczej nie wchodziło w grę. Dlatego tak dobrze pamiętam te nieliczne wyjścia do kina całą rodziną. Mój tata nigdy się specjalnie nie interesował kinem, ale trzeba przyznać, że jak już nam proponował film na dużym ekranie – to zawsze świetny. Dzisiaj o jednym takim filmie napiszę, z domu, z czasów kwarantanny, kiedy odkrywam, że jestem jednak bardziej podobna do mojego taty, niż myślałam.
Film „Meduzy”, bo o nim mowa, pochodzi z 2007 roku i został wyreżyserowany przez parę: Shirę Geffen i Etgara Kereta. Jest to mój ulubiony rodzaj kina, czyli taki, w którym kilka historii, z pozoru niezwiązanych, splata się ze sobą, sugerując, że jakoś wszyscy na siebie wpływamy i chyba jednak nikt nie jest samotną wyspą.
Kobieta, właśnie zostawiona przez partnera, spotyka na swojej drodze małą dziewczynkę, która dosłownie wychodzi z morza, przystrojona wyłącznie w trzymające się na biodrach koło ratunkowe – to historia pierwsza. Małżeństwo, które świeżo po ślubie musi zrezygnować z miodowego miesiąca na Karaibach z powodu złamanej nogi panny młodej – to historia druga. Kobieta z Filipin, która przyjeżdża do Tel Awiwu za pracą i zostaje opiekunką gderliwej starszej pani – to historia trzecia. Co mają ze sobą wspólnego? Nieczułość. To film o nieczułości. Czasem płynie ona ze strachu, czasem z egoizmu, czasem z frustracji. Kiedy dziewczynka, która wyszła z morza, nagle znika, główna bohaterka zaczyna jej szukać. Trafia wówczas na komisariat policji, stróż prawa nie podziela jej paniki, rzuca przed nią stos stronic z kartoteki zaginięć, bierze pierwszą kartkę i robi z niej łódeczkę: „Łódeczka pośrodku morza” – mówi. Nieczułość jest zrodzona z drugiej wspólnej cechy tych wszystkich opowieści – z bezradności. Dźwiękiem wybrzmiewającym przez całą długą scenę jest woda kapiąca z sufitu w mieszkaniu głównej bohaterki, robak chodzi po ścianie, w kranie nie ma wody. Po powrocie do domu dziewczyna widzi, że wszystko jest zalane, wody po kolana, na środku pokoju – pływający telefon, z którego wydobywa się głos nagranej wiadomości – kwintesencja bezradności. Młoda para, zamiast na Karaibach, ląduje w hotelu przy ruchliwej ulicy. „Po co wam Karaiby, skoro jesteście razem?” – zapytał ich lekarz, który zagipsował dziewczynie złamaną nogę. Bycie razem jednak nie wystarczyło, wszystko jest nie tak, są bezradni. Kobieta z Filipin zna angielski, a staruszka, którą ma się opiekować – hebrajski i niemiecki, w dodatku wydaje się, że jej nienawidzi, bo wolałaby, żeby zajmowała się nią córka. Obie są bezradne, łącznie z córką zresztą.
„Statek wewnątrz butelki nigdy nie utonie, ma suche usta, choć wokół pełno wody, nie ma żagli” – to fragment wiersza jednej z bohaterek. Możemy żyć za szybą, bo tak jest bezpieczniej, ale nigdy nie złapiemy wiatru w żagle i nie zaspokoimy swoich potrzeb.
Spotkanie głównej bohaterki z małą dziewczynką to tak naprawdę podróż do własnej podświadomości, do wspomnień z niełatwego dzieciństwa, do kłótni rodziców, do niespełnionych obietnic. To wszystko sprawiło, że dziewczyna nikomu nie ufa, otoczyła się szklaną bańką. Po przepracowaniu trudnych doświadczeń pojawia się szansa na rozbicie tego klosza, a włączenie czułości może pokonać bezradność.


Co jest takiego niezwykłego w tym filmie? Przede wszystkim zdjęcia. To właśnie obrazy splatają opowiadane historie, a niektóre ujęcia wyrażają więcej niż tysiąc słów.
Poza tym muzyka – bardzo przyjemna, coś w stylu Yanna Tiersena. Autorami muzyki są Grégoire Hetzel i Chirtopher Bowen.
No i jeszcze groteska. Obraz w sumie nie jest zbyt wesoły, ale absurdalność niektórych scen wywołuje jednak uśmiech na twarzy.
Film, jak wspomniałam, nienowy, ale nabyć go jeszcze można, także zróbcie sobie dobry wieczór i obejrzyjcie „Meduzy”.

Komentarze

Popularne posty