„W jasnym dnia świetle nawet dźwięki lśnią”


Wszystko zaczęło się od „Nieba nad Berlinem”. Ten film przyszedł do mnie z dwóch stron. Z książki „Nie ma” Mariusza Szczygła i z piosenek Piotra Woźniaka: „Compañero” i „Tango Mortale”. Jak zwykle nieufna wobec tego, co do mnie przychodzi, zapytałam mojego brata o ten film, czy to nie jakaś biblia miłośników kina albo nie daj Boże „Pan Tadeusz”. Powiedział mi, że film jego zdaniem nie jest bardzo znany, ale poleca mi też inny obraz tego samego reżysera, czyli Wima Wendersa. Poszłam na to i dlatego dziś przeczytacie u mnie o „Lisbon Story”, a o „Niebie nad Berlinem” może kiedy indziej. W moich zaległościach kinowych cofniemy się aż do roku 1994.

„Ach, gdybym mógł być wszystkimi ludźmi wszędzie naraz” – czyta główny bohater na ścianie w mieszkaniu swojego przyjaciela Friedricha. Philip Winter, czyli ten, którego poznajemy jako pierwszego, i który będzie nas prowadził przez całą opowieść, przyjechał do swojego kolegi na jego wyraźne wezwanie, żeby razem z nim stworzyć film. Narzędziem miała być staroświecka kamera z korbką rejestrująca jedynie obraz. Do wniosków zapisanych na ścianie Friedrich doszedł zapewne podczas pracy nad dokumentem. Miał to być zapis życia ludzi w Lizbonie, twórca chciał być nimi wszystkimi, żeby pokazać prawdę, a nie zapośredniczony przez kamerę obraz, przepuszczoną przez filtr własnego oka iluzję. Być może kluczem do tego stanie się świat dźwięków, którego nieformalnym władcą jest właśnie Winter.

Dźwiękowy pejzaż świata to, mówiąc najprościej, wszystkie dźwięki docierające do człowieka. Ta makrokosmiczna kompozycja muzyczna ulega ciągłym zmianom. Myślę, że dźwięki są obecnie trochę niedoceniane, a czasem wręcz pomijane. Żyjemy w epoce oka, wszystko można obejrzeć, ba to po prostu trzeba zobaczyć, te zdjęcia, te filmy, scrollujemy często bez słuchawek, dlatego większość filmików ma napisy, wielu instagramerów tworzy opisy do swoich insta stories. A dźwięki są przecież tak ważne. Pamiętam świetnie zajęcia z przedmiotu, który nazywał się „Film i audiowizualność”. To na nich poznałam tekst R.M. Schafera pt. „Muzyka środowiska”, gdzie autor wprowadza pojęcie krajobrazu akustycznego. Jednym z zadań do tych zajęć było przypomnienie sobie charakterystycznych dźwięków z dzieciństwa czy z rodzinnego domu. Wtedy uświadomiłam sobie istnienie tych odgłosów i są ze mną do dziś. Często słyszę, jak otwierają się drzwi domu moich rodziców, jak mama schodzi ze schodów, choć jestem w moim jednopoziomowym mieszkaniu, przypominam sobie skrzypnięcie furtki, które przywoływało wszystkich domowników do okna – to jeszcze z czasów, kiedy nie zamykaliśmy jej na klucz w ciągu dnia.

A krajobraz dźwiękowy Lizbony otwiera dla nas Winter. Wychodzi ze swoim mikrofonem, zestawem do nagrywania i nagle wszystko rozbrzmiewa po stokroć wyraźniej. „W jasnym dnia świetle nawet dźwięki lśnią (…) słucham, nie patrząc i w ten sposób widzę” – to słowa z wiersza napisanego przez portugalskiego poetę Pessoę. Lekturze tej właśnie poezji oddaje się nasz dźwiękowiec w mieszkaniu swojego przyjaciela, a przyjaciel? Zniknął. Interesująca sytuacja, głównego bohatera – brak. W pewnym momencie Winter wyciąga w pustym pokoju mikrofon i nagrywa dźwięk nieobecności swojego kolegi.


fot. https://wimwendersstiftung.de/en/film/lisbon-story-2/

Skoro nie ma reżysera, zajmijmy się zatem tym, kto odpowiada za audialną stronę powstającego na naszych oczach filmu. Jest to klasyczny przykład niezdary – typ tak bardzo bliski sercu, bo ukazujący swoim zachowaniem moje własne zmagania z rzeczywistością. Są ludzie, którym zawsze z rąk wypadnie, rozleje się, którzy się na prostej drodze wy... walą. No, tak po prostu mają. Anonimowy parodysta pewnego filmiku dla dzieci nazwał to nadzwyczaj trafnie: „ręce, które zjebią”. Taką właśnie parą rąk dysponuje Winter i nadaje to filmowi Wendersa uroczy rys komediowy. Nie będziecie się raczej zaśmiewać do łez, ale na pewno w kilku momentach szeroko się uśmiechniecie.

Oprócz charakterystycznego nieogarnięcia życiowego, dźwiękowca cechuje wspomniana już niezwykła wrażliwość na wszelkiego rodzaju odgłosy. Do jego zadań należy nie tylko nagrywanie dźwięków ulicy, lecz także podkładanie samodzielnie wygenerowanych brzmień pod obraz. To niebywałe, jak sugestywnie można opowiedzieć historię za pomocą samych efektów audialnych. Przekonują się o tym dzieci, które próbują pomóc Philipowi w pracy nad filmem. Ukryty za drzwiami drugiego pokoju Winter przy pomocy przedmiotów codziennego użytku naśladuje różne odgłosy, okazuje się że można usłyszeć, czy bohater opowieści będzie jadł jajko smażone czy gotowane, można śmiertelnie wystraszyć się lwa, którego ryczenie wygenerowano za pomocą tekturowej rury – wystarczy odrobina wyobraźni. Philip nie tylko naśladuje dźwięki, lecz także je odbiera, jest człowiekiem wiecznie nasłuchującym. Pewnego wieczoru słyszy muzykę rozbrzmiewającą w kamienicy, w której znajduje się mieszkanie Friedricha. Okazuje się, że to próba zespołu, który nagrywa muzykę do tego właśnie filmu o Lizbonie – powodu przybycia Wintera do Portugalii. Muzyka jest hipnotyzująca. Wyczytałam, że Wim Wenders zawdzięcza powstanie „Lisbon Story” grupie Madredeus, oni zaś dzięki reżyserowi stali się sławni. Więcej na ten temat znajdziecie tu https://www.rp.pl/artykul/697043-Lisbon-Story-sciezka-filmowa-Lisbon-Story.html



Wokalistka Teresa Salgueiro zagrała w tym obrazie samą siebie i nieźle namieszała w życiu uczuciowym Philipa. Jak się skończyła ta historia miłosna? Co było dalej z dokumentem o Lizbonie, czy Friedrich się odnalazł i w jakich okolicznościach? Obejrzyjcie „Lisbon Story”, a przede wszystkim – wsłuchajcie się w nią.





Komentarze

Popularne posty