„...rodzice przyłapali mnie na próbie zjedzenia jogurtu pałeczkami...”

 

fot. ze strony https://dowody.com/ksiazka/obudze-sie-na-shibui/

Jakiś czas temu napisałam tekst na temat „Nie ma” Mariusza Szczygła. Pozwoliłam sobie wówczas oznaczyć autora w poście na Instagramie. Nawet skomentował post, co prawda pismem obrazkowym, nie wiem, czy myślał, że inaczej nie zrozumiem, czy po prostu nie przeczytał tekstu i nie wiedział, co napisać, albo przeczytał, a że nie mógł szczerze napisać nic dobrego, to wysłał kwiatki i emotki… No nie wiem, nieważne. W każdym razie od tej pory obserwuję jego profil i w ogóle mnie nie zaskakuje, że jest świetnym polecaczem ciekawych lektur. Korzystam więc z tego, ile wlezie, i właśnie przeczytałam jedną z książek, które rekomendował.

„Obudzę się na Shibui” Anny Cimy to powieść, po którą sięgałam z pewną taką nieśmiałością. Jej zapowiadana w streszczeniu wielopoziomowość wywołała we mnie obawę, że nie zrozumiem treści. Macie tak czasem? Ktoś znany z erudycji proponuje nam lekturę i już stresik, że nie podołamy. Zastanawiałam się, skąd to się u mnie bierze, i po napisaniu poprzedniego tekstu wyszło mi, że to jest ze szkoły. Wstyd zawsze było się przyznać, że się czegoś nie rozumie, a za niewiedzę groziła przecież zła ocena. Pamiętajcie, większość informacji można sprawdzić, a jeśli nie jesteście pewni, co autor miał na myśli, to prawdopodobnie chodziło mu o to, żebyście stworzyli swoją własną interpretację. No i jeśli odłożymy niedokończoną książkę na półkę, to naprawdę nikt nie zdzieli nas po łapach, a może nie odłożymy i to będzie piękna literacka przygoda? Tak było ze mną i powieścią Anny Cimy.

Książka w ogóle nie jest trudna, czyta się ją bardzo przyjemnie. Wielość czasów i miejsc akcji nie powoduje żadnego zagmatwania, tylko czyni fabułę ciekawszą i bardziej różnorodną. Mniej więcej współczesne Czechy i Japonia oraz Japonia z początku XX w. – przenoszenie się pomiędzy tymi czasoprzestrzeniami jest wspaniałą egzotyczną przygodą i autentycznie wciąga.

Żeby nie zdradzać zbyt wiele z fabuły, której zarys znajdziecie w każdym opisie tej książki, przejdę chyba od razu do mojego ulubionego, czyli do wyboru cytatów.

„W drugiej klasie liceum rodzice przyłapali mnie na próbie zjedzenia jogurtu pałeczkami. Dotarło do nich, że stanęli pod ścianą…”. Tak, fascynacja głównej bohaterki Japonią jest czymś w rodzaju obsesji, będzie to brzemienne w skutki. No i widać tu coś, o czym jeszcze nie wspomniałam, książka napisana jest z subtelnym poczuciem humoru i miejscami naprawdę bardzo mnie rozśmieszyła.

„Sądzę, że humanistykę należy bardziej wspierać. W zamian za to kierunki te powinny utrzymywać społeczeństwo na określonym poziomie i nie pozwolić na jego upadek”. Cóż, nie będę tu ukrywała mojego absolutnie osobistego związku z główną bohaterką, ponieważ też byłam swego czasu studentką filologii. Polskiej co prawda, a nie japońskiej, ale pewne rzeczy, jak widzę, są wspólne. Jak choćby to przekonanie, że umiejętność rzeźbienia w słowie, filozofowania, poszukiwania odpowiedzi na pytania egzystencjalne czy zanurzania się w literackich światach i wciągania do nich innych, są to kwestie, które czynią z nas ludzi, a bez tego wszystkiego bylibyśmy cyborgami.

„Już w pierwszej klasie nauczycielka oświadczyła ze strapioną miną, że podejrzewa u mnie dyskalkulię. Dostałam ataku płaczu, bo myślałam, że to jakaś choroba podobna do raka (…). Mama wyjaśniła mi w domu, że to nic takiego, po prostu nie jestem szczególnie mądra, ale nie powinnam się tym przejmować”. Tak, inne podobieństwa, nieco mniej wzniosłe niż przeświadczenie o wyjątkowej misji humanistyki, też między sobą a główną bohaterką odnalazłam…

W ogóle bardzo przypomniały mi się studia i to jak pragnęłam wówczas pracować w bibliotece lub czytelni naukowej. Wydawało mi się, że pracownicy tych przybytków nie muszą niczego czytać, a ja miałam tyyyle do czytania i to jakich strasznych rzeczy! Jana – główna bohaterka powieści – podjęła pracę w wydziałowej bibliotece, może z tego samego powodu…?

„Zaglądam do książek i pogrążam się w rozpaczy. U Todorova motyw ma zupełnie inne znaczenie niż u Barthes’a, ale kiedy człowiek w końcu na to wpadnie, czuje, jakby jego mózg miał zaraz eksplodować, i najchętniej popełniłby profilaktycznie samobójstwo, byle tylko nie oszaleć, nie zacząć zrzucać z siebie ubrań, a potem nie latać na golasa wśród komputerów i nieposegregowanych książek”. No, jak to się mówi, story of my life.

Ale żeby nie było, że to książka pełna hermetycznych heheszków dla byłych studentek polonistyki, to nadmienię, że tematyka utworu jest znacznie bardziej uniwersalna. To opowieść o robieniu zdjęć oknom. Tym właśnie zajmuje się jeden z bohaterów. „Robię zdjęcia nie tylko oknom. Temu, co jest po drugiej stronie, rzeczom, do których nie mogę dotrzeć. Albo takim, które widzę tylko przez szkło. Nie mogę ich dotknąć, bo są za szybą. Fotografuję to, co jest blisko, ale mnie wydaje się odległe”. O tym, co nieuchwytne, niedostępne, choć tak bliskie, o dwóch stronach: tej przed szybą i tej za nią, o rozdwojeniu w świecie i w naszym wnętrzu. O tym przeczytacie u Cimy. Naprawdę warto!


Komentarze

Popularne posty