„Piszemy życie na brudno, a ono ucieka”

 

fot. ElisaRiva z Pixaby https://bit.ly/3djorUg

Mam dzisiaj dla Was sympatyczny filmik. Zazwyczaj polecam tu obrazy takie bardziej refleksyjne, poważne, a dzisiaj komedia. Może nie tak zupełnie, bo nie byłabym sobą, ale bez wahania nazwę ten film najweselszym z dotychczas przedstawionych na tym blogu. Zacznijmy od tytułu. Mamy jako naród wielki talent do tłumaczenia tytułów kinowych produkcji tak, żeby broń Boże nie przypominały tytułu oryginalnego. Wspomnę chociażby legendarny już „Wirujący seks”, czyli „Dirty Dancing”. Kiedyś byłam w kinie, na ekran wjechał najpierw tytuł anglojęzyczny „My Mom's New Boyfriend” i zaraz zgrabne tłumaczenie: „Centralne biuro uwodzenia”. Podobną sytuację mamy i tutaj. Nieco enigmatyczny tytuł „La belle époque” przełożono jako: „Poznajmy się jeszcze raz”. Jakby się obawiano, że miłośnicy komedii romantycznych się na tym nie poznają i uznają to za film historyczny. Zresztą, pewien portal skategoryzował film jako dramat. Dla mnie był zabawny i już.

Ten francuski obraz w reżyserii Nicolasa Bedos spodobał mi się ze względu na pomysł fabularny. Pewien mężczyzna zakłada firmę, która oferuje możliwość przeniesienia się na jeden wieczór do wybranego momentu z przeszłości. Zapewniona jest dbałość o najmniejsze szczegóły: dekoracje, stroje, aktorzy, światła – wszystko po to, by stworzyć iluzję bycia kiedy indziej.

Główny bohater po tym, jak żona wystawiła jego walizki, postanawia skorzystać z zaproszenia na taki właśnie wyjątkowy wieczór. Nie wybiera jak niektórzy czasów Marii Antoniny czy II wojny światowej. Chce się przenieść do lat '70, a dokładnie do dnia, kiedy poznał swoją żonę. Właśnie w tym momencie zabrzmiało mi w uszach Leśmianowskie:


Gdybym spotkał ciebie znowu pierwszy raz

Ale w innym sadzie, w innym lesie

Może by inaczej zaszumiał nam las

Wydłużony mgłami na bezkresie...


Tak często chcielibyśmy coś poprawić, zmienić, zapowiadało się tak pięknie to nasze życie, a jakoś się zepsuło, nie ułożyło po naszej myśli. „Piszemy życie na brudno, a ono ucieka” – te słowa padają w najmniej spodziewanym momencie filmu i z ust chyba najmniej spodziewanej bohaterki. Już po kilku latach związku zaczynamy wspominać: a na początku to było tak wspaniale... Też to kiedyś robiłam, aż pewnego dnia uświadomiłam sobie, że pamięć o tych pierwszych szczęśliwych chwilach nie powinna być bolesna, nie ma rzucać cienia na dziś, tylko cieszyć tym, że to przecież wciąż ten sam człowiek jest obok nas, ten, z którym spędzaliśmy tak cudowny czas. Podniosło mnie to niezwykle na duchu, może dlatego, że aż tak bardzo znów się nie zmienił ten mój człowiek.

Spędzenie jednego wieczoru w roku 1974 otwiera przed naszym bohaterem oczywiście kufer z przedziwnymi perypetiami, ale o tym bądźcie łaskawi przekonać się sami podczas oglądania. Drugą historią miłosną, która toczy się w tym samym czasie, jest romans założyciela firmy z jedną z aktorek. Oczywiście akurat z tą, która gra młodą żonę naszego głównego bohatera. Bardzo wymowna jest scena, w której dziewczyna prowadzi dwie równoległe rozmowy: z naszym bohaterem przy kawiarnianym stoliku i ze swoim byłym chłopakiem – reżyserem, z którym porozumiewa się za pomocą dyskretnie umieszczonej w uchu słuchawki z mikrofonem. Ta rozmowa, oprócz oczywistych różnic pomiędzy dwoma mężczyznami, odkrywa przed nami analogię do naszych rozmów, które prowadzimy w codziennym życiu. Jak często nie słuchamy siebie wzajemnie, zawsze nam coś przeszkadza, robimy kilka rzeczy naraz, odkrzykujemy coś, wybiegając z domu w pośpiechu. A czasem tym, co uniemożliwia nam porozumienie z drugą osobą, są kształtowane właśnie w głowie nasze własne słowa. Tak ważne jest dla nas to, co odpowiemy, że nie dociera do nas komunikat z przeciwka.



Chciałabym wspomnieć o jeszcze jednej scenie, która zmusiła mnie do refleksji. Kiedy główny bohater decyduje się na przyjęcie zaproszenia do udziału w zabawie, za pomocą której tworzy się złudzenie przeniesienia w czasie, pracownik firmy pyta go, w kogo chciałby się wcielić. Rozmówca naszego bohatera dziwi się, że ów pragnie wcielić się w siebie samego, owszem, młodszego, ale jednak siebie. Rzadkość, prawda? Prawie każdy chciałby być dzisiaj kimś innym...

Muszę jeszcze napisać o Wodeckim, pojawienie się jego piosenki w trailerze narobiło mi smaku. Muszę Was od razu rozczarować – piosenka nie pojawia się w filmie, nie ma też nic o Wodeckim. Akcent polski jednak jest, co we francuskim filmie trochę mnie zdziwiło, lecz także wywołało uśmiech.

Polecam Wam „La belle époque” – przenieście się na jeden wieczór do krainy wzruszeń i śmiechu.


Komentarze

Popularne posty